Kiedy już na dobre rozpędziłam moją trzeźwość, pomyślałam sobie: no to ja wam teraz pokażę! Jestem już trzeźwa, a więc muszę zachowywać się w określony sposób, robić określone rzeczy i w ogóle być określonym człowiekiem. Oczywiście wiedziałam, na czym to polega. Przecież miałam od dzieciństwa przez całą młodość aż po dorosłość wgrywane różne memy na temat tego, jaka według świata powinna być kobieta. Takie memy budujące w nas pewnie przekonania na jakiś temat sprzedają nam rodzice, nauczyciele, znajomi i masmedia – wszystko, co słyszymy i widzimy. I oczywiście do czego się cały czas porównujemy. W ten sposób budujemy sobie opinię o świecie i o nas samych. Najbardziej tragikomiczne jest to, że później tą opinie uznajemy za własną, mimo że od początku była tworzona nie przez nas, a przez nasze otoczenie. Została nam przyklejona, zakodowana, wgrana w naszą podświadomość i w końcu tak się z nami zlała, że nie potrafiliśmy już odróżnić, co jest nasze, a co jest z zewnątrz.
I ja też miałam takie memy, wiec skoro już nie piłam, postanowiłam zabrać się za siebie i doskoczyć do ideału, który miałam wkodowany w głowę. Pomyślałam sobie, że wcześniej nie potrafiłam być idealna, bo piłam. Więc skoro już nie piję to uda mi się wreszcie stac się kobietą idealną. Zaczęłam więc krucjatę przeciwko samej sobie w imię ogłupiających przekonań narzuconych mi z zewnątrz, nie mających nic wspólnego z moimi potrzebami ani z tym, jaka byłam naprawdę tam w środku. Pijane życie pozostawiło we mnie rzeczy, których w sobie nie lubiłam: nadwagę, uzależnienie od papierosów, insulinooporność i nadciśnienie. Przez kolejne dwa lata ciężko walczyłam z tym majdanem. Rzuciłam palenie, rozpoczęłam post przerywany, straciłam parę kilo. Walczyłam z ochotą na słodycze i wprowadziłam zdrowe odżywianie, które najczęściej nie było ani zdrowe, ani odżywcze. Dodatkowo starałam się być perfekcyjną panią domu. Codzienne odkurzanie, mycie podłóg, kwiaty na parapecie ułożone równo jak w wojsku, gary pozmywane i pochowane, blaty bez okruszków, ciasto na niedzielę, a ja wymalowana ,uczesana, ładnie ubrana, bo w tym szale idealizmu zmieniłam całkowicie styl ubierania się na coś, co miało być mega kobiece, a było mega niewygodne do noszenia na codzień. Idealna partnerka, matka, gospodyń domowa, sprzątaczka, ogrodniczka…wszystko na wysokich obcasach, w biegu kosztem nawet pięciominutowego odpoczynku. Zawsze uśmiechnięta, przyjazna, koleżeńska, pomocna – zawsze.
W stawaniu się kobietą idealną naprawdę odniosłam wiele sukcesów. Uważałam, że w ciągu dwóch lat od zaprzestania picia osiągnęłam bardzo wiele w temacie rozwoju osobistego. Tak uważałam, więc parłam naprzód. Jeszcze pół roku.
W pewien cudowny, ciepły lipcowy dzień zaczęłam płakać. Nic się tak naprawdę nie wydarzyło, nic nie zmieniło, nie zepsuło. Wszystko był cudowne, a ja dalej byłam na swojej wymarzonej ścieżce idealnej kobiety. Ale zaczęłam płakać i kiedy już zaczęłam, to nie mogłam przestać. Co chwila wybuchałam płaczem bez powodu. W końcu pojawiły się też myśli, że to wszystko jest bez sensu oraz myśli samobójcze. Przez półtora miesiąca na zmianę płakałam i marzyłam o śmierci. Całkowicie nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Zaczęłam podejrzewać, że mam depresję i udałam się do lekarza. Dostałam leki – antydepresanty i tabletki przeciwlękowe. Po nich co prawda przestałam płakać i mieć myśli samobójcze, ale wcale nie byłam w świetnej formie umysłowej. Dodatkowo zaczęłam chorować. Cały czas byłam chora. Jak nie zakażenia bakteryjne to jelitówka. Grypa, przeziębienie, a potem znowu grypa z dusznościami oraz totalne zmęczenie. Mogłam spać i spać. Zrozumiałam, ze tabletki przepisane mi przez lekarza wcale nie rozwiązują problemu, tylko maskują jego objawy. Pozwalają stanąć na nogi, wygrzebać się z największego dołka emocjonalnego i podjąć próbę jakiejś terapii psychologicznej. Po to są antydepresanty, żeby mieć siłę wyjść z łóżka i poszukać jakiegoś psychologa lub innej formy pomocy psychologicznej. A ja chciałam być zdrowa, nie zamulona lekami i nadal chora. Bardzo powoli odstawiłam więc antydepresanty, potem tabletki przeciwlękowe. Zaczęłam słuchać swojego ciała i pierwszy raz w życiu zauważać swoje emocje. Uczyłam się medytacji i jogi, które mnie bardzo relaksowały i pozostawiały w całkowitym spokoju wewnetrznym na dłużej. Podczas medytacji i jogi po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie ciszę, jaką od zawsze miałam w środku, a którą latami zagłuszałam. Zaczęłam interesować się duchowością. Słuchałam podcastów o tematyce rozwoju duchowego podsyłanych mi przez koleżankę z AA. I wtedy właśnie bardzo powoli zaczęło do mnie dochodzić to, czego przez dwa lata nie chciałam słyszeć. Rozwój osobisty nie ma nic wspólnego z butami na obcasach i wymytą podłogą. Rozwoj osobisty to poznanie samej siebie. Odkrywanie wszystkich elementów, z których się składam: jestem ciałem, jestem duszą, jestem umysłem. Jestem holistyczna. Jedno nie gra, sypią się pozostałe elementy z których składa się człowiek. Rozwój osobisty to droga, to świadomość siebie, to stawianie siebie na pierwszym miejscu. Dbanie o własne potrzeby.
Odkąd przestałam pić, przez dwa lata zabierałam sobie wszystko. Spokoj, prawo do odpoczynku, do pysznego, wartościowego jedzenia, do higieny psychicznej, do relaksacji umysłu. Sprowadziłam siebie do roli maszyny, robota pracującego po 24h na dobę w imię budowania iluzorycznego poczucia własnej wartości. A wiecie, dlaczego iluzorycznego? Bo prawdziwe poczucie własnej wartości nie bierze się z zewnątrz, ale z wewnątrz nas. A ideały nie istnieją. Nikt nie jest idealny, nawet jeśli takiego próbuje udawać. Zresztą nikt nie musi być idealny. Wystarczy, że jesteśmy doskonali, każdy z nas. Każde stworzenie jest doskonałe. Wszystko, co jest wewnątrz i na zewnątrz nas jest dokładnie takie, jakie powinno być. Czego więc jeszcze szukać? Kluczem jest akceptacja siebie i świata. Kiedy akceptujemy nie walczymy, nie próbujemy na siłę zmieniać, podporządkować, ustawiać w jedynej słusznej dla nas kolejności. Akceptując dajemy sobie i światu prawo do bycia dokładnie takimi, jakimi jesteśmy. Odpuszczamy walkę ze wszystkimi i wszystkim i w nagrodę otrzymujemy wewnetrzny spokój i zgodę na samego siebie w dokładnie takiej wersji, w jakiej pojawiliśmy się na świecie.
Wpadłam w depresję i doprowadziłam własne ciało do szeregu chorób tylko dlatego, że chciałam być kimś, kim tak naprawdę nie jestem. Chciałam stać się ikoną, obrazkiem, wzorem. Zamiast po prostu człowiekiem. Osobą, która posiada zarówno jasną jak i ciemną stronę siebie.
„Nie osiąga się pełni poprzez odcinanie części samego siebie, lecz przez integrację przeciwieństw”.
K.G. Jung
Moj cień jest w porządku, ponieważ przynależy do mnie.
👉 Polecam: Czym jest, a czym nie jest duchowość – Wysokie Wibracje.
👉 Więcej o depresji i sposobach radzenia sobie można posłuchać tutaj: Różne twarze depresji – Osobiste rozmowy holistyczne.
👉 18 minutowa medytacja terapeutyczna, która da Ci wsparcie i ukojenie – Klaudia Pingot.
👉HALT – kiedy dusza mówi: zatrzymaj się, zanim się zatracisz.
👉Ja już nie tracę. Mam głos, mam ciało, mam prawo.
👉Najtrudniejsza rola to zagrać samego siebie.

