Na początku był ból. Ale nie taki BÓL, jaki kojarzymy z bolącą głową lub zębem. Było to raczej takie dręczące poczucie napięcia, które trzymało moje ciało w nieustającym uścisku. Na poziomie myśli nie byłam nawet w stanie zauważyć, że coś takiego objawia się w moim ciele. Przecież czułam się w ten sposób od zawsze. Uważałam więc, że to jest naturalny stan każdego człowieka. Takie delikatne drżenie ciała, coś nieokreślonego w mięśniach i brak możliwości całkowitego zrelaksowania się. Ciągła czujność ciała i umysłu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten mój stan określany jest przez ludzi znających temat jako dysocjacja – zamrożenie zdolności przeżywania emocji spowodowane traumą. Nie kojarzyłam też wtedy, że nie potrafię nazwać tego, co się ze mną dzieję, ponieważ nikt nie nauczył mnie przeżywania negatywnych emocji, przepuszczania ich przez ciało, pozwalania im zaistnieć. Dziewczynki przecież są grzeczne, słuchają rodziców, nie krzyczą, nie tupią, nie biją…nie czują niczego, co w kontekście wychowania uznawane jest za niepożądane: złość, strach, lęk, tego nie ma w repertuarze dziewczynki dobrze wychowanej. Jest posłuszeństwo i ustawianie samej siebie w szeregu obok innych dziewczynek wychowanych w ten sposób, żeby być grzeczną i żeby wyróżniać się tylko super ocenami i wybitnymi osiągnięciami w szkole.
A więc na początku był ból, który tak naprawdę dla mnie nie był bólem, bo nie byłam w stanie go świadomie poczuć. Nie pozwalałam sobie na przeżycie go. A później na ten nieuświadomiony ból znalazł się lek – oto ktoś mi podał lampkę szampana, kubek z winem, kieliszek wodki…nawet nie pamiętam, co było pierwsze. Pamiętam za to spokój, jaki mnie ogarnął, kiedy alkohol trafił do mojego krwioobiegu. Przecież ja się nigdy wcześniej tak świetnie nie czułam. Ten dręczacy, nienazwany niepokój, to uczucie napięcia w ciele nagle cudownie zniknęło, a ja poczułam się tak lekko, jak nigdy wcześniej. Oto dowiedziałam się, że znalazłam eliksir życia na moje nieuswiadomione problemy. Że odtąd mam przyjaciela, który pomoże mi poczuć się wreszcie normalnie. Kiedy napiłam się alkoholu miałam wrażenie, że oto przeżywam Katharsis, przecież nigdy nie było i nie mogłoby być bardziej spokojnie i lekko.
„Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na Ciebie.”
F. Nietzsche
Ponad dwadzieścia lat później, pijanym krokiem po pięciogodzinnym pijackim półśnie zmierzam do samochodu, żeby jechać do pracy. Jest blady świt, w głowie tłucze mi się młot kowalski, boli mnie każda cześć ciała, a zawroty glowy nie opuszczają ani na chwilę. Pomimo garści zjadanych codziennie witamin moje ciało się rozsypuje, a umysł rozsypuje się razem z nim. Ukochany eliksir życia już od dawna działa przeciwko mnie. Katharsis pojawia się coraz rzadziej, za to coraz częściej towarzyszą mi wyrzuty sumienia oraz ten sam ból, który tak usilnie starałam się wyrzucić z życia, a którego moc rosła z każdym przechylanym przez lata kieliszkiem. I już wiem, od jakiegoś czasu już zdaję sobie sprawę, że to nie jest żadna przyjaźń. Lek – przyjaciel, zamienił się w mojego śmiertelnego wroga. I że oto właśnie stoję przed największym życiowym wyborem – albo ja, albo on. Teraz już nie ma miejsca na półśrodki, walka zaczyna być na śmierć i życie. Czas się dopełnił i oto kochana albo wreszcie zaczniesz dbać o siebie, albo stoczysz się raczej prędko po równi pochyłej na samiutkie dno egzystencji alkoholika, kiedy to leżysz cała zarzygana w rowie i nie ma już na świecie absolutnie nikogo, kto przyjdzie Ci z pomocą, bo wszyscy już dawno odeszli. I wtedy przychodzi olśnienie i pewność. To uczucie pochodzi zapewne od Wszechświata, który wie to, czego ja się dopiero zaczynam domyślać. Mianowicie tego, że już niedługo przyjdzie taki dzień, kiedy ja świadomie wstanę, rzucę to niby – życie i zwrócę się w stronę światła, żeby minuta po minucie układać swoje życie na nowo. Budować siebie od podstaw.
„Popełniaj błędy i naprawiaj je
Gdy dotkniesz dna odbijaj się”
Myslovitz
Kolejne trzy lata życia za mną. Pierwsze lata nowego istnienia. Czuję. Uczę się pierwszy raz w życiu dostrzegać emocje, nazywać je. Pozwalam im istnieć w moim życiu. Uczę się przepuszczać je przez ciało, być z nimi, dopuszczać do głosu. To leczy. Poznaję nowe rzeczy – duchowość, rozwój, jogę, pilates, ajurwedę. Pielęgnuję rosliny, zakładam ogród, odnawiam meble, gotuję. Powoli odzyskuję wiarę w siebie. Działam, płynę, prę do przodu. Już nie walczę z życiem, uczę się odpuszczać. Uczę się siebie na nowo. Czy jest ciężko? Czasami nawet bardzo. Czy warto? Nie ma nic bardziej wartego uwagi i pracy w życiu, niż odnajdywanie zagubionej przed laty samej siebie.
A Ty? Czy już wracasz do siebie?
👉 Przeczytaj o dniu, w którym przestałam pić
👉Kiedy ciało krzyczało za mnie.

