„Jak się dzisiaj czujesz kochanie?
Czego Ci potrzeba?
Jak mogę o Ciebie zadbać?
Mojacisza.com
Inni to ja wypchnięte na zewnątrz – usłyszałam kiedys w pewnym podcaście rozwojowym. Nawet sama użyłam tego zdania w jednym z moich wpisów.
Wtedy, kiedy jeszcze myślałam pełna pychy, że w temacie rozwoju duchowego wiem już wszystko.
Wiedzieć nie znaczy czuć.
A Wszechświat lubi sprawdzać, czy lekcja naprawdę została odrobiona.
Po roku medytacji, lektury różnych książek i słuchania mądrych podcastów pomyślałam: Boże, przecież to takie proste. Ja już wszystko kumam, JA JUŻ UMIEM. Ja już się rozwinęłam i idę dalej na pewniaka, bo już mnie nic nie może zaskoczyć.
Tylko mam pod górę Boże, bo w moim życiu istnieje toksyczny towarzysz. Jakiś taki mało męski ten mężczyzna. Nie umie podejmować decyzji, wszystko trzeba robić za niego. Nie umie się sobą opiekować, trzeba mu w tym pomagać. Nie ogarnia ani związków, ani finansów, ani domu. No nie ten facet, cholera. Nie dla mnie. To jest jego wina, że ja się w tym związku duszę i nie rozwijam. Dej mnie Panie Boże prawdziwego mężczyznę.
Bogu nie trzeba było mówić dwa razy, od razu stwierdził: Sprawdzam, czegoś się Kobieto za ten rok faktycznie nauczyła.
I sprawdził.
Ale wcześniej zapytał: Naprawdę potrafisz już zbudować wartościowy, partnerski związek i dbać o miłość, dom i finanse?
Oczywiście, przecież się nauczyłam. Umiem już Boże wszystko.
No to masz kochana.
I dostałam. Wpadł do mojego życia jak grom z jasnego nieba PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA. Kochający, troskliwy, opiekuńczy, pomocny, wspierający. Pod każdym względem ogarniający własne życie. Przeciwieństwo mojego partnera.
Cudownie było. Czułam się kochana. Na miejscu. Odpowiednia. Dopasowana. Czułam, że go rozumiem, a on rozumie mnie. Sielanka. Miłość. Chemia.
Wszystko.
Nie zauważyłam tylko, że zamiast widzieć człowieka w człowieku, projektuję na niego moje marzenia o mężczyźnie idealnym i o związku idealnym.
Więc kiedy on nie zachowywał się tak, jak powinien facet z moich fantazji, czułam się zraniona. Każda zmiana, jaką dostrzegłam, napawała mnie lękiem, że ze mną jest coś nie tak, że za mało się staram i sen zaraz pryśnie. Wiec walczyłam o uwagę, obrażałam się, zrywałam znajomość. Na siłę próbowałam z człowieka, który był przecież już ukształtowanym dziełem boskim, który był pełnią ze wszystkimi wadami i zaletami wystrugać kogoś zupełnie innego. Kogoś, kto mnie dopełni.
A raczej zapełni moje braki.
Poszłam w związek z pozycji braku, nie pełni.
Dostałam szansę.
Potem kolejną.
I jeszcze jedną.
Wszystkie zmarnowałam.
A mój wyśniony, wymarzony, zmanifestowany prawdziwy mężczyzna odszedł do innej kobiety rzucając mi na pożegnanie słowo: lustro.
I wtedy dopiero POCZUŁAM. Nie zrozumiałam, a poczułam właśnie, dlaczego Bóg postawił go na mojej drodze. Co chciał tym sprawdzić.
Byłam pełna pychy.
I z tej perspektywy widziałam świat. Oskarżałam innych o to, że nie są wystarczający, podczas gdy ja sama uznawalam siebie za niewystarczającą. Żądałam od innych bezwarunkowej miłości nie rozumiejąc, że ja sama taką miłość powinnam sobie dać. Że muszę załatać sama swoje braki i dziury, bo nikt inny nie może za mnie tego zrobić. Że dopóki nie uznam siebie za istotę kompletną, inni też będą wydawali mi się niekompletni.
Poczułam wreszcie, że stosunki międzyludzkie to pełna akceptacja innych w dokładnie takiej wersji, w jakiej zostali stworzeni. Że widzieć kogoś to patrzeć na niego duszą, nie oczami. Że jeśli nie przepracuję własnego lęku przed odrzuceniem, nie stworzę żadnego prawdziwego, trwałego związku. Będę tylko raniła siebie i innych.
A ja karmiłam siebie negatywami. Nie potrafiłam się pokochać, zaakceptować, pogodzić się z tym, kim jestem i jaka jestem. Nie umiałam sobie wybaczyć, że pijąc ruinowalam życie wszystkim. Nie potrafilam też wybaczyć Bogu, że dał mi właśnie takie doświadczenia. Że musiałam to wszystko w życiu przechodzić.
I niestety nadal tego nie potrafię.
Ale wreszcie zauważyłam. Poczułam sercem, nie tylko głową.
Jeśli nie będę pracowała nad sobą, to świat na zasadzie lustra odbijać mi będzie lęk, złość, żal i brak miłości.
Więc staram się zaakceptować, pokochać sama siebie. Mówię sobie te wszystkie ciepłe słowa, których kiedyś oczekiwałam od innych. Przytulam siebie tak, jak kiedyś wymagałam, żeby inni mnie przytulali.
Robię to z mozołem. Z początkową niechęcią. Staram się uśmiechać do siebie w lustrze i pytać, jak najlepszy przyjaciel:
Jak się dzisiaj czujesz kochanie?
Czego Ci potrzeba?
Jak mogę o Ciebie zadbać?
Próbuję tworzyć siebie, a nie innych. A gdzie wyrwane – chcę zaklejać dziury.
Nie potrafię tego robić. Ogarnia mnie zwątpienie. Wypływa lęk i żal za tym, co utraciłam. Zniechęcenie mnie dobija. Płaczę i pomstuję.
Cofam się.
Idę dalej.
Spadam w przepaść.
Wdrapuję się na górę.
Małe kroczki, duże kroki i znowu do tyłu i płacz. Bardziej się czołgam niż idę.
Ale nadal po moje.
„Była to historia o dwóch takich, którzy się pokochali, ale zabrakło im pokory”.
Mojacisza.com
Ubuntu.
👉Wszystko jest Twoje. I wszystko jest Tobą.
👉Najtrudniejsza rola to zagrać samego siebie.


Praca nad sobą to bardzo trudna praca. Piękny, prawdziwy tekst, dziękuję.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Masz rację – to chyba jedna z najtrudniejszych, a jednocześnie najważniejszych prac, jakie możemy podjąć.
PolubieniePolubione przez 1 osoba