Alkoholik to taki człowiek, który albo właśnie pije, albo planuje picie. Nie ma nic pośrodku. Zapewne świetnie znacie ten stan, kiedy pijąc, jesteście pewni, że to już ostatni raz, że od jutra nie piję itd. Bo alkohol huczy w głowie, więc i wszystkie stresy, bóle i lęki odeszły w tym momencie precz. Właśnie wtedy można sobie i światu obiecać wszystko. Też tak obiecywałam. Szczególnie w tych momentach, kiedy wyjątkowo dużo nabroiłam. Czułam coś na kształt poczucia winy, kaca moralnego. Sama sobie wierzyłam mówiąc, że to jest ostatni raz. I aż do rana, może czasem do południa w to wierzyłam. Wierzyłam w to tak długo, jak długo trwał moj kac. Potem nagle jakoś wszystko wracało do starej pijackiej normy, czyli budził się we mnie lęk przed wieczorem bez alkoholu. Wielki, paraliżujący, obezwładniający strach, że nie wytrzymam wieczoru na trzeźwo. Zabiją mnie moje własne emocje, nie zasnę, będę się męczyć. No a przecież piłam, bo męczyć się nie chciałam. Wtedy oczywiście nie widziałam lub nie chciałam przyjąć do wiadomości, że to picie mnie męczyło, a nie te pojedyncze dni, kiedy udało mi się nie pić.
Składając obietnice po pijaku święcie wierzyłam, że to prawda i dam radę. Kiedy wytrzeźwiałam, była tylko myśl o kolejnej dawce alkoholu i przesuwanie w myślach terminu trzeźwości, bo jeszcze jeden dzień, czyli sławne od jutra nie piję. Ale nastał wreszcie taki dzień, do którego przygotowywałam się mentalnie i, jak się później okazało, także duchowo od wielu lat. Praktycznie była to konsekwencja tych moich nieudanych terapii uzależnień, porzuconych mitingów Anonimowych Alkoholików i karteczek z przebiegiem choroby alkoholowej zbieranych podczas terapii. Była tam także jedna karteczka, taka najważniejsza. A na niej fazy rozwoju choroby alkoholowej. Tych faz jest cztery i czwarta, ostatnia, prowadzi do śmierci. Bang! Jesteś trup i nie ma zmiłuj. I kiedy nastał ten najważniejszy dla mnie dzień od dawna już tkwiłam w fazie trzeciej galopem zbliżając się do fazy mającej definitywnie zakończyć tą kpinę zwaną moim życiem. Tylko że ja umierać nie chciałam. Nawet myśleć o śmierci nie chciałam.
Jest dzień 30 grudnia 2022 roku. Jutro Sylwester, a ja wybieram w sklepie 0.7 litra rumu 54% alc na wieczór. Ale pierwszy raz od wielu lat mój umysł jest czysty i lekki. Nie ma w nim poczucia winy, nie ma pośpiechu, żeby jak najszybciej zapłacić, pojechać do domu u walnąć sobie klina. Mam za to całkowitą pewność, że to właśnie jest teraz, że faktycznie kiedy skończę tą butelkę rumu, to już nigdy więc nie sięgnę po alkohol. W tamtym momencie myślałam niesamowicie jasno, a moje wnętrze wypełniał tak wielki spokój, że podobnego nie zaznałam odkad sięgam pamięcią. Nie potrafię nawet wyrazić słowami tego, co czułam i jak się czułam w tamtym momencie. Zdałam sobie tylko sprawę z tego, że nagle ta potrzeba, to przeklęte muszę się napić już dla mnie nie istnieje. Że to nieprawda i wcale nie muszę. Przymus picia już nie rządzi moim życiem, zostało mi to zabrane. Teraz z prespektywy trzech lat trzeźwości i początku drogi rozwoju duchowego wiem, że ten moment był metafizyczny. Wtedy właśnie moje wibracje musiały wzrosnąć, a ja znalazłam się na całkowicie innej linii życia. To było naprawdę niesamowite.
Wypiłam ten rum i chyba coś jeszcze, nie pamiętam. Mój jednoosobowy bal, mimo że nie byłam wtedy sama trwał dwa dni i zakończył się mega kacem w Nowy Rok 2022. Ale ten spokój, ta wewnętrzna zgoda, pozostała. Umierałam na kaca, żołądek kręcił mi piruety, ciśnienie rozwalało czaszkę, a ja tak bardzo się cieszyłam, że to koniec. Wiedziałam, że to koniec. Byłam tego pewna. Wypiłam mój życiowy limit alkoholu i nie muszę już pić. Czułam się jak bajkowy Obelix – raz wpadł do kociołka z magicznym wywarem i już więcej nie musiał go spożywać. Ja też siedziałam w takim kociołku przez ponad dwadzieścia lat. Ale wiecej już nie muszę, potrzeba picia minęła.
Kac, jakiego potem doświadczyłam, był najgorszym w moim życiu. A zarazem najlepszym, bo wiedziałam, że takiego kaca już nigdy w życiu nie będę miała. Przez dwa tygodnie wychodziły że mnie lata picia. Wątroba się oczyszczała, toksyny usuwały przez skórę. Pociłam się tak strasznie, że zalewało mi oczy. Moje ciało było cały czas mokre od śmierdzącego potu. A razem z potem wychodził że mnie caly ten umysłowy syf gromadzony przez lata. Całymi dniami i nocami słuchałam mitingów AA online. Chciałam być wśród osób, którym też się udało. Ich świadectwo trzeźwości upewniało mnie, że to nie jest sen. Jestem trzeźwa, chcę być trzeźwa i będę trzeźwa. To był mój pierwszy, najważniejszy krok w stronę wewnętrznego odrodzenia.
„Mimo że zgubiłem się
Mimo że zabrnąłem w mrok
(…) Ocaleję mimo to”
Coma – Pierwsze wyjście z mroku
Te słowa niosły mnie wtedy i niosą do dziś.
👉Flaszka, sznur i ja – i nic z tego.
👉Od kieliszka do przebudzenia – historia kobiety, która przestała pić.
👉Wsparcie zmienia wszystko. Moja droga przez terapie uzależnień, mitingi AA i duchowe przebudzenie.

